niedziela, 21 czerwca 2020

(1) PROLOG, CZYLI ŻYCIE JAK PŁYNĄCY STATEK



Najlepszą miarą upływającego czasu są ludzie, którzy odchodzą. Nie wydarzenia, które mogą być tylko cezurą oddzielającą kolejne etapy życia, ale postaci, które są obok a później rozpływają się  w niebycie. Odchodzą ostatecznie, jak rodzice, niegdysiejsi przyjaciele, byli kochankowie, albo jedynie przesuwają się na coraz dalszy plan. Stając się przeszłością - blakną. Dla Péreza-Reverte życie jest statkiem płynącym w podróż, z której nie ma powrotu. Na kolejnych etapach podróży tym statkiem płyną osoby, którym pozwolono wejść na pokład w różnych portach. I różnych okolicznościach. Niektórzy zostają na dłużej na pokładzie, dla innych jest miejsce jedynie na krótki epizod. Ale bez względu na długość podróży, każdy z pasażerów wysiadając w swoim docelowym porcie, pozostawia sobą wpis w pokładowej księdze życia. Ślad, że na to jedyne, najważniejsze życie jakoś wpłynął.


Punktualnie o 15 zabrzęczał telefon. Inga nie musiała patrzeć na wyświetlacz, żeby wiedzieć kto dzwoni. Był niezawodny jak zwykle. Odpowiedzialny jak nikt. Do bólu przewidywalny, ale ona potrzebowała właśnie tej jego przewidywalności. Pozwalała jej oswajać rzeczywistość po ostatnich latach wielkiej niestabilności. Ceniła tą przewidywalność, nawet ponad wszystkie emocje dające pozytywny niepokój, zgodnie z hasłem: „Tyle w nas życia, ile emocji”, które miała napisane własną ręką na wewnętrznej stronie kieszonkowego kalendarza. Ale też może wraz z doświadczeniem życiowym robi się tak, że ludzie przestają lubić niespodzianki. Ona już nie lubiła, dlatego tak bardzo pragnęła aby dzwoniący, płynął statkiem jej życia jak najdłużej. Nawet do jego ostatniego portu.

- Jestem na dole, czekać czy wejść? – odezwał się męski głos.

- Cześć Miki, wejdź proszę.

Obiecał, że zawiezie ją na lotnisko w Balicach i pomoże ogarnąć jej wielką walizkę. Jak na niespełna tygodniowy wyjazd to kolekcja rzeczy zbędnych i prawie niepotrzebnych była w niej iście imponująca. W oczekiwaniu na przyjaciela, przez ostatnią godzinę sto razy sprawdzała, czy wszystkie inne niezbędności znajdują się na swoich miejscach w bagażu. Pomimo radości z wyjazdu, stan podenerwowania wciąż nie chciał minąć. Gdzieś wewnątrz czuła, że robi coś bardzo potrzebnego sobie, ale jednocześnie sama nakładała na siebie presję jakiejś niestosowności tej eskapady. Może to dzieje się za szybko. Za szybko od wydarzeń z ostatnich kilku miesięcy, które wywróciły jej życie do góry nogami.

- Wiesz, że nie podoba mi się pomysł z tym waszym wyjazdem. Ale to twoje życie a ja mam cię wspierać we wszystkich wyborach, nawet tych głupich – w jego głosie słychać było jakieś rozczarowanie, które na pewno jej teraz nie pomagało.

Wcześniej, z dużym niepokojem przyjął informację o planowanym w diabelsko, wg niego, babskim składzie wypadzie do Ligurii. Znał raczej powierzchownie z widzenia i słyszenia jej współtowarzyszki i najbardziej delikatnie mówiąc (a był przecież oazą subtelności) nie miał o nich najlepszego zdania (a już na pewno o mocno nieostrych granicach ich wyobraźni). Suma ich nierozsądności miała potencjał katalizatora wydarzeń, które mogły ją znowu rozbić na tysiące kawałków. Choć ufał jej, to nie ufał jej wciąż złamanemu sercu, które przecież mogło być pożywką dla dużo bardziej niebezpiecznej relacji. Wiedział, że jest silniejsza, ale jeszcze nie silna, rozsądniejsza, ale jeszcze nie rozsądna. Dostrzegał powrót pogody jej ducha i dziecięcej radości. Ale świadomy był bardziej niż ona sama, jak jeszcze długa droga przed nią.

- Wiem, dlatego musisz mi pozwolić żyć tak jak ja chcę, na moich warunkach. A w to wpisane są także błędy i porażki. Nie możesz mi matkować przez resztę życia – skonstatowała.

Ceniąc jego pomoc, nie chciała być dla niego ciężarem. Wiedziała ile jej dawał siebie, swojego czasu i swojej uwagi. Wiedziała też, że ostatnie miesiące przeżyła w jako takim stanie, przede wszystkim dzięki niemu i jego wsparciu. Była mu po prostu wdzięczna.

Rozmowa w drodze na lotnisko nieszczególnie się kleiła. Cicho grało radio, tonując bezwiednie napięcie pomiędzy nimi. Czuła się jakoś niezręcznie wyjeżdżając bez niego, ale przecież wiedział, że nie mogła z nim. 

- Będziesz tęsknił za mną choć trochę? – spróbowała rozładować atmosferę – wiesz, że chciałabym lecieć z tobą. Albo najlepiej, żebyś leciał z nami – od razu zdała sobie sprawę z niestosowności ostatniego zdania. On w żadnym razie nie chciałby jechać z nimi. Więc znowu wyszła z niej ta nieracjonalność, że chciałaby móc wszystko połączyć w rozsądnie wyglądającą całość. Ale zapominała, że jej nigdy nie udaje się mieć ciastka, wcześniej go zjadając.

Swoim zwyczajem nie odpowiedział od razu. Znając jej semantyczną uważność, prawie zawsze ważył słowa, nie chcąc sprawiać przykrości. Te dłuższe chwile ciszy w rozmowie, trochę jej przeszkadzały na początku, ale z czasem przywykła do nich. Czuła, że wynikają z troski Mikołaja o jej emocje, z jego poczucia odpowiedzialności za nią.

- Tęsknota jest walutą głupców. To uczucie, choć dzieje się tu i teraz, tak naprawdę jest warunkowane przeszłością. A na przeszłość nie mamy wpływu, ona już nie należy do nas – odpowiedział filozoficznie – więc będę czekał Inguś i wolałbym nie tęsknić za tobą. Ale pewnie będę.

Podjeżdżając pod terminal lotniska oboje wiedzieli, że nie będzie mógł jej odprowadzić. Choć bardzo chciała, to nie mogła go nikomu pokazać, był jej tajemnicą. Łączył stare życie, to co było w nim dobre z tym nowym, które miało być lepsze. Więc był przeszłością, ale też teraźniejszością. I płynął statkiem jej życia w przyszłość. W styczniowym mroku, siedząc w samochodzie, pocałowali się zwyczajnie, na pożegnanie. Zapamiętała, że w radio leciał Nohavica.




Photo by Austin Neill on Unsplash

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz